Uff, udało się – dotarłam do miejsca zwanego dorosłością. Odhaczyłam już kilka kluczowych punktów na trasie. Wyprowadziłam się z domu rodzinnego, znalazłam pracę, którą naprawdę lubię, obroniłam magisterkę, nakręciłam swój film dokumentalny. Powinnam chyba czuć satysfakcję, radość, może nawet dumę. Osiągnęłam przecież wszystko to, co zaplanowałam sobie kilka lat wcześniej. Tymczasem jestem totalnie zbita z tropu. Cel mojej wieloletniej tułaczki okazał się rozwidleniem dróg (albo rondem turbinowym). Stoję, rozglądam się i kompletnie nie wiem, gdzie się teraz udać.
To wszystko? To już właśnie ta wymarzona dorosłość?
Jestem rozczarowana. Kiedyś wyobrażałam sobie dorosłość zupełnie inaczej. Myślałam, że to taki czas, kiedy jest się wolnym i radosnym, chodzi się po pieniądze z bankomatu (które oczywiście nigdy się nie kończą) i cały czas można robić to, na co ma się ochotę. Myślałam, że ma się wtedy stuprocentową kontrolę nad swoim życiem, bo przecież można jeść lody przed obiadem i wracać do domu, kiedy jest już całkiem ciemno.
Zderzenie z rzeczywistością było dość bolesne.